Osobiście nie byłem przekonany do inicjatywy przerobienia „Hobbita” na trylogię, ale po obejrzeniu zmieniłem zdanie. Scenarzyści odwalili kawał dobrej roboty, choć celem było widowisko, a nie zgodność z powieściowym oryginałem. Tolkien planował „Hobbita” jako niezobowiązującą powiastkę dla dzieci, którą bez obaw można czytać nawet sześciolatkom. Baśń ta nie była początkowo związana z pisanym całe życie Legendarium (patrz „Silmarillion”); podobnie zresztą jak początkowe partie „Władcy Pierścieni”, który miał się nazywać „Hobbit 2”. Opowieść rosła razem z Tolkienem i mitologiczno-kreacyjne uniwersum wchłonęło te opowieści.
Świadomi tego, Jackson i spółka, znając kształt całego uniwersum w większym stopniu niż Tolkien w trakcie pisania „Hobbita”, od początku tworzą Hobbita jako prequel „Władcy Pierścieni” – nie tworzą więc baśni dla dzieci, ale z miejsca uderzają w taki sam patetyczny, mroczny ton, kompatybilny z trylogią. W kolejnej odsłonie „Hobbita” jest więc jeszcze mroczniej, orkowie są paskudniejsi, pająki obrzydliwe, a smok-gigant wielkości kilku Godzili nie mieści się na ekranie. Baśniowość Hobbita umknęła prawie zupełnie, zamiast niej mamy galerię potworów, trójkątny wątek miłosny z elfką, elfem i krasnoludem, a nawet wątki polityczne w mieście portowym. Znów mamy gigantyczną architekturę z kilometrowymi przepaściami i sufitami, od których kręci się w głowie; widząc to, Däniken powiedziałby z pewnością, że krasnoludy tego absolutnie zbudować nie mogły. Na jedno ujęcie słonecznej łąki przypada dziesięć ujęć mrocznych podziemi, ruin i wszelkiej maści bestiarium. Ponieważ po lekturze Hobbita jako dziesięciolatek miałem w głowie o wiele grzeczniejszą wizję tej historii i nie byłem świadom, co dzięki tej nielubianej przez Tolkiena technologii będę mógł zobaczyć w kinie za ileś lat, musiałem ją sobie mocno zrewidować.
Komentarze: